Historia Jasia
21 grudnia 2008 (niedziela) Jaś zachorował na ospę. We wtorek (23.12) po południu zaczął się
skarżyć na ból lewej nóżki. W środę 24.12 (w Wigilię) przyjechała lekarka z Centrum Damiana
na wizytę domową i stwierdziła, że to ospa i być może lekkie powikłanie po ospie - zapalenie
stawu biodrowego. Powiedziała, że tego się nie leczy, tylko trzeba leżeć.
Na wszelki wypadek dała skierowanie na badania krwi i rtg stawu biodrowego.
Przepisała Heviran, żeby osłabić ospę i syrop Calpol na zbicie temperatury.
Następnego dnia (pierwszy dzień świąt) Jaś miał 40,2 C. Próbowałam wezwać pogotowie - odmówiło przyjazdu.
Ponownie zamówiłam wizytę domową. Lekarz co prawda przyjechał, ale nakrzyczał na mnie, że zawracam mu
głowę zwykłą ospą.
26.12 w drugi dzień świąt, zgodnie z zaleceniami, nadal podawaliśmy synkowi heviran i calpol.
Jaś był niewyraźny i marudny, narzekał, źle się czuł.
Zakładaliśmy, że wkrótce, w wyniku leczenia stan synka się poprawi.
W sobotę (27.12) rano w Damianie zrobiłam RTG bioder i pobranie krwi. Pojechałam
prywatnie do Medicovera na konsultacje ortopedyczną (w Damianie nie było ortopedy, który
mógłby obejrzeć RTG nóżki Jasia). Lekarka w Medicover obejrzała RTG, powiedziała, że nie
wygląda groźnie, ale jeśli badania krwi wyjdą niepokojąco, to mamy jechać do szpitala i
wypisała skierowanie.
Godzinę później zadzwoniła pani z laboratorium. Wyniki badań krwi są niepokojące
(wysokie CRP sugerujące stan zapalny). Odebrałam wyniki w drodze do
szpitala. W międzyczasie skontaktowałam się z ortopedą. Kazała nam jechać do szpitala na
Niekłańską – podobno to najlepszy szpital dziecięcy w Warszawie.
Zrobione na Niekłańskiej USG stawów wykazało obecność płynu w lewym stawie biodrowym.
Diagnoza – zapalenie stawu. Pani doktor zbadała Jasia i stwierdziła
normalne powikłanie po ospie. Zapytaliśmy, czy nie przydałby się antybiotyk na zapalenie
stawu. Pani doktor powiedziała, że przy ospie się nie daje antybiotyków i samo przejdzie.
Mamy jechać do domu z zaleceniem, żeby Jasio leżał i nie chodził samodzielnie.
Obejrzała też badania krwi i stwierdziła, że niepotrzebnie je zrobiłam, bo tylko kłopotu sobie dodaję.
Z powodu tych badań i zaczerwienionego kolanka mieliśmy wrócić następnego dnia na kontrolę.
Następnego dnia (niedziela 28.12) rano pojechaliśmy ponownie na Niekłańską.
W szpitalu nie było wolnej izolatki. Kazano nam czekać w samochodzie na
mrozie. Wreszcie po 20 minutach wtargnęliśmy na izbę przyjęć. Od razu
zrobiło się miejsce. Przychodzili różni lekarze, oglądali, zrobili USG,
badania krwi. Okazało się, że w kolanie też jest płyn, a wyniki badań krwi
wyszły na tyle złe, że lekarze podejrzewali awarię aparatury diagnostycznej
albo zanieczyszczenie próbek. Powtórzono pobranie i musiałam jeszcze raz
zanieść probówki na górę do badania. Wyniki potwierdziły sie - w ciągu nocy
dwukrotnie wzrosło CRP (ze 123 do 263) i sześciokrotnie spadły płytki krwi
do (z 62 tys. do 10 tys.).
W czasie, gdy czekaliśmy na wyniki badań, Jaś zaczął wymiotować i "robić pod siebie".
Spuchł mu prawy łokieć. Nikt się tym nie przejął. Potem przyszedł pan doktor i powiedział,
że Jaś ma problem hematologiczny i musimy jechać do innego szpitala, bo oni się na tym nie
znają. Zapytał, czy przyjechaliśmy własnym samochodem. Kiedy to potwierdziliśmy, kazał
nam się spakować i jechać z Jasiem na Litewską, a o naszym przyjeździe on uprzedzi szpital telefonicznie.
W szpitalu na Litewskiej miałam wejść tylko z wynikami badań do lekarki, żeby
zadecydowała co dalej. Wyszła młoda pani doktor, spojrzała na wyniki, powiedziała, że to
stan zagrażający życiu, bo dziecko ma płytki na poziomie 10 tys. i kazała nam jechać do
szpitala zakaźnego na Woli – oczywiście własnym samochodem - bo ona nie może przyjąć
Jasia z podejrzeniem ospy na oddział hematologiczny. Jeśli dziecko będzie miało ospę, to
będzie leczone w szpitalu zakaźnym, a jeśli nie, to wrócimy na Litewską.
W szpitalu zakaźnym na Wolskiej lekarka obejrzała Jasia i stwierdziła, że ospa już nie zaraża.
Wezwała karetkę, żeby wrócić na Litewską. Na Litewskiej byliśmy z powrotem po 16-tej. Jaś
został wreszcie (ok. 17-tej) przyjęty na oddział hematologiczny. Po upływie godziny wykonano
pobranie krwi. W czasie pobierania krwi na ciele Jasie jedna po drugiej zaczęły się pojawiać
wybroczyny. Proces był tak gwałtowny ze pielęgniarki a krzyknęły "zobacz jakie on ma
wybroczyny!".
Przez następne godziny lekarz dyżurujący, dr Łaguna, zlecał kolejne badania.
O 21-ej wezwał nas do siebie i powiedział, że dziecko ma potężne zaburzenia krzepnięcia krwi
oraz uogólnioną infekcję organizmu. Stan Jasia określił jako ciężki. Tomek zapytał, co to za
choroba, a lekarz odpowiedział, że jeszcze nie wiedzą i prowadzą badania. Na
pytanie, czy stan Jasia jest na tyle poważny, że może wymagać przeniesienia na OIOM, lekarz
odpowiedział, że jeśli jego stan się pogorszy niewykluczone, że będzie taka konieczność.
Wtedy Tomek zapytał czy określenie "uogólniona infekcja" oznacza, że Jaś ma sepsę? Pan
doktor popatrzył jakby coś mu zaświtało i powiedział, że to możliwe.
Po kilku minutach (ok. 21:30) w popłochu przeniesiono Jasia na OIOM. Ordynator OIOM-u
powiedział, że dziecko ma wstrząs septyczny (ciężką sepsę), jest w stanie agonalnym i nie
sądzi, że uda się go uratować. Pomimo to na OIOM-ie walczono o życie Jasia wiele godzin.
O 4:45 serduszko Jasia przestało bić. Jaś umarł.
Przyczyną śmierci Jasia okazał się paciorkowiec – pospolita bakteria, którą większość z nas
ma w gardle i leczy się ją prostymi antybiotykami. Do tragedii by nie doszło, gdyby na którymkolwiek
z etapów kontaktu ze służbą zdrowia lekarze podali Jasiowi dożylnie
antybiotyk. Nawet o 17-tej na Litewskiej miał jeszcze szanse przeżyć.
Skierowaliśmy sprawę do prokuratury o ściganie lekarzy, których zaniedbania i
niekompetencja doprowadziły do śmierci naszego synka.
AK, 16 stycznia 2009